DZIEŃ 5 / DAY 5: CECI N’EST PAS DE L’AMOUR / RELACJA

fot. Klaudyna Schubert

Kilka minut przed czternastą, wokół nieczynnej jeszcze instalacji, zaczyna zbierać się publiczność. Niektóre twarze pamiętam z poprzednich dni. W oczekiwaniu lub w ramach przygotowania, zgromadzeni studiują opis pracy, obchodzą gablotę, spoglądają na zegarki. Kiedy rolety podnoszą się po raz pierwszy, panuje prawie absolutna cisza. Słychać tylko typowy dla ulicy szum rozmytych dialogów codzienności. Nie mogąc uwierzyć w zrozumienie, akceptację i spokój, towarzyszące odbiorowi akurat tego obrazu, odtwarzam w pamięci wszystkie najczarniejsze scenariusze, na które starałem się przygotować. Los sobie ze mnie zakpił i czuję, jak sam przed sobą muszę przyznać się do braku wiary w widzów, irracjonalnego strachu i uprzedzeń nabytych przez ostatnie dni.

Grupka kobiet w średnim wieku rozmawia o niedorzeczności sytuacji, w której wychowawca w szkole nie może nawiązać kontaktu fizycznego z podopiecznymi. Przytaczają historie, w których płaczących dzieci nie wolno przytulić, chyba że za pisemną zgodą rodziców. Dyskusja przenosi się na ojców – „Jeśli tutaj nagle by jakiś mężczyzna na ulicy pocałował dziecko w policzek, albo poprawił pieluchę, niektórzy ludzie pewnie też krzywo by patrzyli. A to przecież nie jest tak, że jak dotknie, to od razu molestuje”. Kilka innych osób także podejmuje rozmowę na temat nierówności w ocenie kontaktu fizycznego ojca z dzieckiem, w przeciwieństwie do matki, której dotyk rzadziej staje się przedmiotem podejrzeń. Obok instalacji przechodzi młoda para z wózkiem. Kobieta stanowczym tonem posyła partnera do lektury opisu. Pytam więc „skąd ten upór?”. „Mi się bardzo podoba, że pokazano dzisiaj tych ludzi. Zgadzam się, że kontakt ojca z dzieckiem jest bardzo potrzeby. I widzę to szczególnie teraz, kiedy mamy dziecko. Mąż na początku był sceptyczny, myślał, że to coś o pedofilii. Tak może się przecież na początku kojarzyć, prawda? Ale ja od razu wiedziałam, że to o rodzicielskiej miłości”. Po chwili wraca mąż, o którym mowa. Potwierdza, że dziecko potrzebuje kontaktu z ojcem, po czym przechwytuje rączkę wózka i nalega, że dalej prowadzić chce on.

Już trzeci dzień z rzędu pojawia się pewna starsza pani, która szuka mnie wzrokiem wśród tłumu. „Ja panu od razu powiem, że w ogóle mnie to nie bulwersuje. To jest normalne. Pamiętam jak mnie mama dużo przytulała. I ja to uwielbiałam” – opowiada, płynnie przechodząc w monolog o dziejach rodziny, którego czuję się zobowiązany wysłuchać. Dzień mija podejrzanie spokojnie, nawet ludzie rzadziej sięgają po aparaty i komórki. Zresztą, kiedy już robią zdjęcia, to częściej tekstu na tabliczce, niż samej instalacji. Wcześniej wspomniana starsza pani mówi mi, że dzisiaj też ma opory przed fotografowaniem, „bo to jednak intymna sytuacja”. Dodaje jeszcze, że „cały ten spokój może wynikać z tego, że ta dziewczynka siedzi na kolanach taty tak dumnie. Widać, że czuje się pewnie i komfortowo w tej sytuacji”.

Próbuję diagnozować sytuację. Czasami wydaje mi się, że może, jako społeczeństwu, udało się nam nie dotrzeć do paranoidalnego punktu, w którym najmniejszy przejaw czułości wobec dziecka budzi skojarzenia z pedofilią. Sporadycznie ten spokój i pozytywne refleksje naruszają komentarze takie jak: „Patologia jakaś!”, „Zboczeniec następny”, „Chodź, dziecko. To jest sama głupota, promocja pedofilii, chodź!”. Jest ich jednak proporcjonalnie najmniej; wystarczająco mało żebym mógł żywić nadzieję na powrót do domu bez bólu głowy. Co więcej, to raczej wypowiedzi formułowane w drodze, przez przypadkowych przechodniów, którzy nie wyrażają chęci pozostania choćby na minutę. Zdarzają się też nielogiczne konkluzje, w których trudno dopatrzeć się jak jeden czynnik wpływa na drugi – „Co ta Unia Europejska robi z tym krajem? To jest właśnie to! Nikt nawet nie reaguje!”. Dzieciaki spacerujące godzinami Półwiejską, znowu próbują przewidzieć jakiś finał albo ustalić warunek, którego spełnienie pozwoli performerom wyjść z kubika – „Oni będą mogli wyjść dopiero jak przeczytają całą książkę”. Nieco starsza dziewczynka, chwali się koleżankom, że ona już wie o co chodzi – „Tam jest napisane, że jak się ludzie dotykają, to mogą się komunikować przez mózg. I on jej teraz tak czyta bajkę przez dotyk do mózgu”.

Znajoma, którą spotykam, nie widzi w pracy powodów do obaw przed reakcjami publiczności. Mówi też, że według niej to najmniej kontrowersyjne i najłagodniejsze „Ceci n’est pas…” z pokazywanych dotychczas. Kilka minut po tym jak odjeżdża na rowerze, jej miejsce zajmuje radiowóz. Okazuje się, że ktoś zadzwonił na policję, informując, że na Półwiejskiej ktoś publicznie molestuje dziecko. W pierwszej chwili odebrałem to jako niespodziewanie nadciągającą, czarną chmurę nad dniem, który przywracał mi wiarę w ludzi. Może się wydawać, że nie jest to okoliczność, w której należałoby zawiadomić policję. Z drugiej strony, zgłoszenie też jest dowodem tego, że ludzie nie są obojętni na to, co dzieje się dookoła nich. Czyżby to miała być namiastka poczucia odpowiedzialności, za którym tak tęskniłem podczas „Ceci n’est pas le futur”?