DZIEŃ 6 / DAY 6: CECI N’EST PAS LA NATURE / RELACJA

fot. Maciej Zakrzewski

Przez większość wczorajszego dnia zastanawiałem się nad tym, czy możliwe jest życie społeczne bez posługiwania się etykietkami. Roztaczałem w myślach wizję wymarzonego świata, w którym każdy może być kim chce, a ludzie podchodzą do siebie bez zbędnego bagażu, wynikającego z szufladkowania. Pozornie idealny obrazek miał jedną wadę, nie zakładał istnienia możliwości określenia, kim w tym świecie bym był. Doszedłem do wniosku, że jakkolwiek zawsze krzywdzące (mniej lub bardziej) i redukcjonistyczne posługiwanie się wachlarzem etykietek jest niestety nieuniknione. Nie tyle dlatego żeby oceniać ludzi, ile odczytać własną tożsamość w oparciu o cechy i role przypisywane innym.

„To jest facet czy dziewczyna?” było najczęściej wypowiadanym wczoraj zdaniem na Półwiejskiej. Celem ustalenia na nie odpowiedzi, analizie poddawano nie tylko fizyczność, ale też najdrobniejsze gesty lub spojrzenie. Pan, spacerujący po okolicy z butelką piwa, pokusił się o przeprowadzenie małej sondy, opartej na krótkim pytaniu: „On, czy ona?”. Mężczyźni zazwyczaj odpowiadali mu zakłopotanym uśmieszkiem, kobiety ignorowały lub mówiły, że nie wiedzą. Zdarzało się, że ktoś odpowiadał pytaniem: „A czy robi to jakąś różnicę?”. Zastanawiające jest to, że spora część widzów, nawet po przeczytaniu tekstu na tabliczce, w rozmowie nadal mówiła o wczorajszej performerce w rodzaju męskim. Wdrukowane w nas nawyki językowe były silniejsze od chęci bycia poprawnym; zarówno wśród ludzi aprobujących działanie, jak i wśród tych zbulwersowanych. Niektórzy sami gryźli się w język, przy okazji gubiąc spontaniczność wypowiedzi – „Sama już nie wiem, jak mam się dalej wypowiadać. Jak mam o nim mówić? On? Ona? Ono brzmi fatalnie”. Z tym problemem nie mierzyli się najmłodsi widzowie, którzy zdawali się być zahipnotyzowani sytuacją, urodą performerki, kolorowymi piórami albo obserwowaniem powtarzalności kołysania się na huśtawce. „To jest anioł, mamo! Anioł!” – wolały dzieci.

Zupełnie, jak w poprzednie dni, zdarzyło się kilkoro przechodniów, przekonanych o tym, że „to jest jakaś reklama”, albo automat, do którego „trzeba wrzucić monetę żeby coś się zmieniło”. Obraźliwe komentarze („Pręgierz jest na Starym Rynku, tam się bujaj”, „Obrzydliwe”, „Szkoda, że cień pada na tą gablotkę, może by się upiekł”) zazwyczaj wypowiadane były podczas mijania instalacji, co wydawało mi się przejawem strachu przed konfrontacją z podjętym wczoraj tematem.  Mogę tylko zgadywać, na ile wpływały one na całą publiczność, a na ile ich kumulacja powodowała tylko u mnie rosnące poczucie niesprawiedliwości. Źródłem komfortu były kciuki unoszone do góry, wiele wypowiedzi na temat akceptacji, potrzeby poruszania kwestii środowisk LGBT w przestrzeni publicznej, czy świadomość potrzeby dbania o wzajemne okazywanie szacunku.

Spore grono odbiorców zajmowały, jak zwykle, rozwiązania techniczne. Jednak wczoraj wyjątkowo dużo osób pytało, o to czy w gablocie jest klimatyzacja. Turystka z Niemiec zasugerowała mi, że mógł to być wyjątkowo dobry znak – „To bardzo dobrze, że interesuje ich kwestia klimatyzacji. Niewykluczone, że to oznaka tego, że po prostu przejmują się drugim człowiekiem. Obchodzi ich bardziej jej samopoczucie, niż płeć”.

Na chwilę przed dziewiętnastą do instalacji podbiegła młoda dziewczyna, głośno pytając tłumu: „Co Wy, ludzie, oglądacie?”. Zanim zniknęła, przykleiła do szyby kartkę z napisem „Dyskryminacja ludzi. Nie oglądajcie tego”. Do teraz zastanawiam się nad jej intencjami. Czy sprzeciwiała się domniemanemu uprzedmiotowieniu performerki? Może próbowała zwrócić uwagę na to, że gromadząc się przy kubiku i jakkolwiek reagując, narażamy ludzi w środku na bycie ofiarami werbalnej dyskryminacji? A może uważała, że transseksualność jest tym, co dyskryminuje „ludzi”?  Znaki zapytania wczoraj pozostawały w ścisłej relacji ze słońcem – były przyjemnie stymulujące i jednocześnie bywało ich czasami męcząco dużo.

Wojciech Wołocznik