DZIEŃ 8 / DAY 8: CECI N’EST PAS NOTRE PEUR / RELACJA

fot. Klaudyna Schubert

Perspektywa ostatniego dnia spędzonego na Półwiejskiej przy „Ceci n’est pas notre peur” mimowolnie budziła we mnie tendencję do wyciągania wniosków ze wszystkich ośmiu dni obcowania z instalacją i reakcjami, które powodowała u widzów. Z trudem przychodziło mi unikanie porównań do poprzednich odcinków cyklu. Obserwacja bieżących strategii odbiorczych przyjmowanych przez publiczność przerodziła się w nazywanie mechanizmów i schematów. Nasiliło się też we mnie wrażenie, że kolejne poruszane w obrazach Driesa Verhoevena tematy i wątki były coraz bardziej drażliwe. Możliwe też, że skupiając swoją uwagę na widzach, ich reakcje z każdym dniem widziałem w bardziej jaskrawych barwach. Wówczas każdy przejaw akceptacji wydawał się być podejrzany, a każda nieprzychylna wypowiedź eskalowała do rozmiarów najstraszniejszej obelgi.

Wczoraj, zupełnie nieplanowanie, stałem się świadkiem reakcji o ekstremalnej rozpiętości. Spektrum rozciągało się od pełnej afirmacji do aktów agresji i dyskryminacji. Pierwsze godziny przy „Ceci n’est pas notre peur” upływały relatywnie spokojnie. Przez chwilę wydawało mi się, że tylko ja bałem się tego, co mogło się wydarzyć. . „Drażliwość tego tematu wynika pewnie z tego, że nasze społeczeństwo jest dość jednorodne; nie jesteśmy aż tak zróżnicowani. Wydaje mi się, że jeśli będzie tu dzisiaj jakaś rozróba, to ze względu na naszą jednolitość. Trochę czasu upłynie zanim zaczniemy się nawzajem szanować” – mówił jeden z nich. Dużo osób chwaliło próbę podjęcia wczorajszego tematu, nie kryjąc jednak przekonania, że na prawdziwe rezultaty trzeba będzie długo poczekać – „Może kilka osób się nad tym zastanowi, może ktoś w domu porozmawia. Zmiany w środowiskach dyskryminujących, święcie przekonanych o swojej racji, jeśli mają zajść, to trzeba włożyć o wiele więcej wysiłku. W tej chwili to jest dla nich pożywka”.

W pewnym momencie odkryłem, że zaskakująco często odczytywano wczorajszą instalację jako formę prowokacji. „To jest już przesada”, „Co to w ogóle jest?” – słyszałem. Ktoś starał się tłumaczyć – „To jest coś o strachu”, ale jego wypowiedź pozostała niedoprecyzowana. Chwilę później wyłowiłem z tłumu kolejną wypowiedź: „To jest o tym, że boimy się uchodźców.” Mało zabawne żarty dotyczące wybuchów, pasów szahida i bomb zaczęły się mnożyć, a ludzie często się z nich śmiali. Pewien chłopak zdecydował się wystraszyć wpatrzoną w gablotę grupę, krzycząc: „Bum!”. Wkrótce granica między konwencją żartu a stwierdzenia oczywistego faktu zaczęła się zacierać i dotarły do mnie słowa: „chodźcie, kurwa, zaraz się wysadzi”, multiplikowane w kolejnych rozmowach.

W okolicach piętnastej ulica zaczęła pustoszeć. Zatrzymywali się tylko pojedynczy przechodnie. Dwie dziewczyny usiadły tuż przed frontową szybą instalacji, zostając tam na ponad pół godziny. Udało mi się dowiedzieć, że chciały dołączyć się do modlitwy performera. Na uboczu dostrzegłem głęboko poruszonego widza, który słysząc głos muezzina ściągnął okulary słoneczne i niemo wypowiadał słowa dochodzące do niego z głośników. Opowiedział mi później, że to był najpiękniejszy punkt w jego dniu. Mówił o tym, że jako muzułmanin, studiujący chwilowo w Polsce, na co dzień zmaga się ze strachem przed narastającą dyskryminacją.

Dwie godziny później śpiew muezzina zaczął zderzać się z okrzykami rozentuzjazmowanych kibiców. Ich rozgrzane słońcem i nierzadko podsycone alkoholem emocje wkrótce zaczęły dominować nie tylko audiosferę okolicy. Emocje piłkarskie przeniosły się z mieszkań i barów na ulicę. Krępy mężczyzna z piwem w plastikowym kubku podszedł do instalacji i przez chwilę wpatrywał się w performera. Odszedł, ale po chwili wrócił, żeby wyrazić swoje niezadowolenie. Waląc ręką w szybę, kierował w stronę performera agresywne gesty. Na zmianę stukał się w głowę i pokazywał środkowy palec, mrucząc pod nosem obelgi. Wracających z meczu kibiców w polskich barwach narodowych i z biało-czerwonymi flagami na twarzach zgromadziło się więcej. Grupa dwudziestolatków zanosiła się od śmiechu, kiedy jeden z nich tonem komiwojażera deklamował: „Co tu się dzisiaj dzieje? Co tu się dzisiaj dzieje? Ciapaty zaraz się wysadzi”. Śmiali się nadal, kiedy kontynuował: „Wysadzi się, wysadzi, jak tylko zgromadzi się tu nas więcej. On się wysadzi, jak tu będzie dużo ludzi”. Tymczasem wokół instalacji gromadził się coraz większy tłum. Napływający widzowie nie przebierali w słowach, agresywnie waląc pięściami w szybę, hałasując wuwuzelą. W świetle wulgarnych słów performer był nie tylko obcym reprezentantem telewizyjnych kontekstów, ale również, a może przede wszystkim, nieakceptowaną i niechcianą w tej przestrzeni jednostką. Z kolei kierowane w jego stronę obelgi stanowiły manifestację dumy i tożsamości narodowej. W takich momentach jawnie i otwarcie wyrażanej agresji ja też czułem strach – o performera, o pozostałych przedstawicieli publiczności, o instalację i o siebie. Gdy wuwuzele i wrzaski ucichły, zauważyłem, że uwagę kibiców odciągnął reprezentant jednej z partii, zbierający podpisy pod petycją. Okazało się, że dotyczyła sprzeciwu wobec przyjęcia uchodźców do Polski.

Kiedy żaluzje gabloty opadły po raz ostatni, poczułem ulgę. Odtwarzając w pamięci opisane momenty, cały czas wydają mi się zbitkami kilku klatek powtarzających się z coraz większą częstotliwością. Zastanawiam się, czym był tytułowy strach i kogo tak naprawdę dotyczył. Po której stronie szyby stoi ten, kto się bardziej boi?