DZIEŃ 2/ DAY 2: CECI N’EST PAS UNE MÉRE / RELACJA

fot. Klaudyna Schubert

W drodze na drugą odsłonę „Ceci n’est pas…” nie mogłem przestać zastanawiać się nad tym, jak publiczność zareaguje na obraz bardziej dosłowny, niż analizowany na całe spektrum sposobów dobosz z dnia poprzedniego. Okazało się, że ciekawość zżerała nie tylko mnie. Na miejscu dostrzegłem od razu kilka znajomych twarzy. „Czy dzisiaj znowu ktoś tutaj będzie tłukł w bębenki? Jeszcze dzisiaj rano mi pulsowało pod czaszką” – dopytywał pan z okolicznego stoiska. Inni studiowali tabliczki z opisami instalacji jeszcze zanim rolety kubika odsłoniły ciężarną nastolatkę – „Czy państwo zamierzają tu przekonywać, że pigułki antykoncepcyjne są fajne?”, „Jest pani matką? Ja mam trzech synów i też pani tego szczerze życzę”. Na kilka minut przed pierwszym odsłonięciem żaluzji, przez Półwiejską niespodziewanie przeszedł marsz Krucjaty Różańcowej Za Ojczyznę. Kiedy odgłosy modlitwy rozmyły się już w napływającym z przeciwnej strony tłumie, sam złapałem się na tym, że ulga którą odczułem nie była niczym innym, jak dowodem na nieuzasadniony strach przed debatą, której miałem wyczekiwać jeszcze cały dzień. Okazało się jednak, że nie byłem w tym paradoksalnym strachu osamotniony. Kiedy publiczność po raz pierwszy oglądała „Ceci n’est pas une mère”, stojąca obok mnie kobieta zażartowała: „Dobrze, że to się dzieje po tym przemarszu, który był tutaj przed chwilą”.

Zgromadzeni widzowie reagowali bardzo różnie. Znaczna większość wydawała się być trochę zakłopotana lub zaniepokojona, zatrzymując się na tylko chwilę. Zaznaczali swoją obecność krótkimi oceniającymi zdaniami („To jest chore”, „Boję się co pokażą tutaj jutro”), niewyszukanymi żartami („Pewnie czeka na ojca”, „O dziewiętnastej pewnie będzie poród”), grymasami na twarzy. Wkrótce zaczęły padać pierwsze podejrzenia o działania propagandowe. Część obserwatorów była przekonana, że „oni tutaj przekonują żeby rodzić za młodu”, „chodzi o to, że antykoncepcja jest zła”. Jeden z odwiedzających dopatrywał się w instalacji reklamy – „To jest jakaś reklama, tak? Sztuka też może być formą reklamowania jakiejś idei. Ta na przykład promuje młode macierzyństwo”. Trop ten podchwycili kolejni przechodnie, żartując, że to na pewno reklama programu 500+. Zdarzały się oskarżenia o „lewacką propagandę” lub przypuszczenia, że artysta próbuje nakłonić kobiety do tego, żeby najpierw zapewniły sobie stabilność, wykształcenie i postawiły na rozwój zawodowy zanim zdecydują się na dziecko.

Źródłem największej konsternacji u widzów okazał się jednak kontakt wzrokowy, po nawiązaniu którego odchodzili speszeni. Zdumiewająco często, głównie starsze panie prowadzące wnuczki przestrzegały swoje podopieczne żeby nie patrzyły na instalację zbyt długo, „bo ta dziewczynka rzuci na Ciebie urok”. Zdarzały się też równie irracjonalne ostrzeżenia przed nadmierną obserwacją – „Nie patrz tak długo, bo zajdziesz w ciążę”.

Mało kto pozwolił się wciągnąć w poważną dyskusję na temat macierzyństwa. W ciągu całego dnia udało mi się przeprowadzić taką rozmowę zaledwie kilka razy, co ciekawe (a może wcale nie zaskakujące?), raczej tylko z kobietami. Niektóre nie kryły zadowolenia z obserwacji zderzenia tak dużego audytorium z obrazem nastoletniej przyszłej mamy – „Przesłanie jest proste – młode mamy są super. Gdybym mogła już dawno byłabym matką”, „Myślę, że to, co dzisiaj się tu dzieje jest bardzo potrzebne. Obraz kobiety ciężarnej trochę zaginął w przestrzeni publicznej. Trzeba ludzi z nim na nowo oswoić”. Inne chętnie opowiadały, o tym w jakim wieku ich mamy i babcie zachodziły w ciążę, porównując ten wiek ze swoim pierwszym doświadczeniem macierzyńskim. Kilkakrotnie taka rozmowa kończyła się stwierdzeniem: „Lubię jak ktoś w ten sposób wbija kij w mrowisko. Współczesny model macierzyństwa to jeden z tych tematów, który trzeba rozżarzyć; wyprowadzić ludzi ze strefy komfortu i zderzyć ich ze społecznym tabu”.

Pomimo podsłuchania przytłaczającej ilości komentarzy i przeprowadzenia kilku angażujących rozmów, wracałem do domu z poczuciem niedosytu i trudnej do wytłumaczenia pustki. Mogę tylko próbować odgadywać jej powody. Być może z powodu panujących ostatnio wszędzie nastrojów „prorodzinnych” kobiety odczuwają presję i nie chcą rozmawiać o macierzyństwie? A może rzeczywiście tak nieunikniony i naturalny temat staje się coraz silniejszym tabu? I nawet gdyby ktoś miał więcej myśli, którymi mógłby się podzielić, to zatrzyma je dla siebie z wielu tylko sobie znanych powodów? Zakładam też jeszcze jeden scenariusz – w obliczu licznych wydarzeń i debat publicznych, dotyczących godności kobiet, czy zaostrzenia ustawy aborcyjnej, jakie miały miejsce w ostatnich miesiącach, społeczeństwo jest już zmęczone tym tematem. Tyle przecież ostatnio już powiedziano, wykrzyczano, zamanifestowano. Może zaschło już trochę w gardłach ?

Wojciech Wołocznik

English version:

On my way to the second instalment of Ceci n’est pas…, I could not stop thinking about how the audience would respond to a more straightforward image than the extensively analysed drummer from the previous day. As it turned out, I was not the only one consumed by curiosity. At the site, I instantly recognised several faces from Saturday. A man supervising one of the nearby stands asked whether he would be able to return home that night without a headache: “Will someone be banging on drums here again? I still felt a throbbing under my skull this morning.” Others were already studying the installation description before the roller shutter revealed a pregnant teenager in the booth. Some of them asked: “Will you be trying to convince people that contraceptive pills are cool?” and “Are you a father? I have three sons and I sincerely wish the same to you.” Some minutes before the shutter was raised, the Rosary Crusade for the Motherland marched along Półwiejska Street. As soon as the praying voices faded in the crowd, I realised that the relief I felt was nothing more than proof of my ungrounded angst about the debate anticipated for that day. Ironically, I was not alone. During the first unveiling of Ceci n’est pas une mère, a woman standing next to me joked, “It’s good that this is happening after that march a minute ago.”

The audience responses were quite varied. The vast majority seemed slightly uncomfortable or disturbed, and stopped only for a short while. They marked their presence with short utterances like “This is sick,” and “I’m worried what they will show tomorrow,” or crude humour: “She’s probably waiting for a father,” or “She’ll probably give birth at seven.” They also cringed or wrinkled their noses. Soon, the first suspicions of propaganda were expressed. Some of the observers believed that “They are trying to convince people to have children young,” or “This is about contraception being bad.” One of the visitors suspected advertising: “This is an advertisement, isn’t it? Art can also be a form of advertising a concept. This, for example, promotes young motherhood.” This lead was picked up by other passers-by who laughed that it was probably an advertisement of the 500+ child benefit programme. There were also accusations of “leftist propaganda” or hypotheses that the artist was probably trying to convince women to secure their stability, education and career before they decided to have children.

The greatest source of discomfort was, however, eye contact, which made the viewers shy away. Surprisingly often, older women cautioned their grand-daughters to not look at the installation for too long, because “that girl will cast a spell on you.” There were also some irrational warnings against extended observation: “Don’t look at it for so long or you’ll get pregnant.”

Few people allowed themselves to be drawn into a serious discussion on motherhood. During the whole day, I had only several such conversations, and interestingly (but maybe predictably), mainly with women. Some of them were really happy to see such a big audience confronted with the image of a teenage mother-to-be. One of them said, “The message is simple: young mothers are great. If I could, I would have become a mother a long time ago,” whilst another one declared, “I think that what is happening here today is much needed. The image of a pregnant woman has been somewhat lost from the public space. People have to be made familiar with it again.” Others were willing to share at what age their mothers and grandmothers became pregnant comparing this with their own first experience of motherhood. Several of these conversations concluded with statements like the following one: “I like it when somebody causes a stir like this. The modern model of motherhood is one of those subjects that should be ignited. People should be taken out of their comfort zones and confronted with this social taboo.”

Despite having heard a slightly overwhelming number of comments and having had a few interesting conversations, I returned home discontented and with a sense of an inexplicable void. I can only guess the reason behind this. Perhaps, owing to the recently prevalent “pro-family” sentiments, women feel pressured and are not willing to talk about motherhood. Or perhaps, such an inevitable and natural subject like the one presented on Sunday is becoming an increasingly stronger taboo. And even if anyone had some more thoughts they would have liked to share, they kept them to themselves for many reasons unknown to me. I can also guess yet another scenario: in the face of various recent events and public debates on women’s dignity or making the anti-abortion law more restrictive, society has become tired of the issue. So much has already been said, shouted out, demonstrated. Maybe our throats are a little dry (?).

translation: Marta Walkowiak